Przepisał dom na dziecko i został z niego wyrzucony

Jest po udarze, ma raka, a po ostatnich wydarzeniach depresję. Pan Jan przepisał dom własnemu dziecku i został z niego wyrzucony. – Zaufałem im, a oni tak mnie potraktowali – żali się.

Jan Nowak urodził się 70 lat temu w Grabowie niedaleko Żnina. Ma dwójkę dzieci, Zbigniewa i Annę. Po śmierci żony został sam w piętrowym domu.

Jego syn wynajmował wtedy mieszkanie w Żninie. [Pan Jan – red.] stwierdził, że, po co ma płacić za wynajem skoro on ma duży dom – opowiada Elżbieta Łochowicz, krewna pana Jana.

Nowak w 2007 roku przepisał dom i pięciohektarowe gospodarstwo na syna Zbigniewa i jego żonę Agnieszkę. Warunkiem była służebność. Syn i synowa w ramach darowizny mieli mu zapewnić nieodpłatną i dożywotnią opiekę także podczas choroby lub niemocy starczej.
Początkowo relacje domowników układały się dobrze.
– To trwało rok. Wtedy dziadek woził wnuczkę do szkoły. Był z tego zadowolony. Dopóki tata Agnieszki nie przeszedł na rentę chorobową. Wtedy zaczął tutaj przyjeżdżać. Monika zaczęła jeździć do szkoły z drugim dziadkiem. Problemy zaczęły narastać – opowiada Łochowicz.
– Zrozumiałem, że będę miał nieodpłatnie szykowane obiady. Ale mimo to płaciłem za nie. Resztę szykowałem sobie sam – mówi pan Jan.
– W końcu każdy sam sobie robił. W ogóle nie było opieki – podkreśla pan Jan.

Rodzinny konflikt narastał przez 10 lat. W tym czasie policja interweniowała na prośbę, raz jednej, raz drugiej strony. Pana Jana sąd trzykrotnie uznał za winnego użycia gróźb karalnych. Równocześnie toczy się kilka spraw przeciwko synowi, synowej i jej ojcu. W tym wypadku też chodzi o groźby karalne i nękanie. Wszystkim mieszkańcom domu, a także ojcu synowej założono niebieskie karty.
– Najgorsze było to, jak opowiadał, że go uderzyła. Że tato Agnieszki go kopał, po tyłku, po nogach – mówi Elżbieta Łochowicz.
Pan Jan zaczął chorować. Miał udar mózgu, wykryto u niego raka złośliwego.

W styczniu tego roku, doszło do zdarzenia, po którym sprawy nabrały nieoczekiwanego obrotu.
– Agnieszka wkroczyła do pokoju pana Jana i doszło do kłótni o zapalone światło – mówi mec. Andrzej Dyks, obrońca pana Jana.
– Wziąłem ręką drzwi, ona była przy drzwiach. Powiedziałem: wyjdź mi stąd. Trzasnęła drzwiami – relacjonuje pan Jan, dodając, że na tym sprawa się skończyła.
Jak się okazało inaczej sytuację przedstawiła córka pana Nowaka.
– Podobno doszło do dramatycznej sytuacji. 15 stycznia [pani Agnieszka – red.] zgłosiła się na policję i mówiła, że teść wielokrotnie, od kilku lat, groził jej pozbawieniem życia. Że w 2017 roku wymachiwał nożem – mówi mec. Andrzej Dyks.
W domu pojawiła się policja, która zabrała pana Jana na posterunek.
– Jeszcze nigdy nie miałem zdarzenia, żebym był na policji i miał założone kajdany – skarży się pan Jan.

Jak metodę zatrzymania schorowanego mężczyzny tłumaczy policja?
– Można dyskutować o tym, czy to jest osoba bezpieczna, czy niebezpieczna. Ale policjanci konwojując osobę zatrzymaną maja określone obowiązki. Jednym z tych obowiązków jest stosowanie kajdanek. Dla zapewnienia bezpieczeństwa konwoju. Ewentualnie w celu zapobieżenia ucieczce. Takie są procedury. O dolegliwościach osoby podejrzanej policjanci nie byli informowani – zapewnia podinspek. Monika Chlebicz z Komendy Wojewódzkiej Policji w Bydgoszczy.
Policjantka dodaje, że na sposób zatrzymania złożone jest zażalenie. – Będzie rozpatrywane przez są – mówi.

Po nocy spędzonej w areszcie pan Jan został doprowadzony do prokuratury.
– Przedstawiono mu zarzut, że groził pozbawieniem życia Agnieszce N. Dostępny materiał dowodowy uzasadniał zastosowanie wobec Jana N. środka zapobiegawczego w postaci dozoru policji. I z uwagi na chroniczność tego konfliktu również zakazu kontaktu, jak i nakazu opuszczenia tego lokalu – mówi prok. Wojciech Jabłoński, z Prokuratury Rejonowej w Szubinie.
Dlaczego prokurator napisał, że pan Jan przyznał się do zarzucanego czynu, a w aktach tego nie ma?
– Z treści wyjaśnień złożonych przez podejrzanego wynikało, że ma świadomość, że istnieje konflikt pomiędzy jego najbliższą rodziną. Jednakże nie do końca rozumiał swoja rolę – dodaje Jabłoński.

Jak sprawę tłumaczy syn pana Jana?
– Nikogo nie wyganiałem. Jest nakaz prokuratorski. To prokurator zarządził, że on ma się wyprowadzić. On się do tego przyznał – mówi mężczyzna. I dodaje. – Może nie czuje się dobrze. Ale idę do pracy i co pięć minut mam telefon z płaczem.
Mężczyzna twierdzi, że ojciec mu groził.
– Kiedy widziałem siekierę przy głowie to z takim człowiekiem nie ma, co rozmawiać – mówi syn.

Pan Jan obecnie wynajmuje małe mieszkanie w centrum Żnina, opiekuje się nim jego córka z dziećmi. W miejscowości, w której do tej pory mieszkał, cała sprawa wywołała poruszenie.
– Znam go od dziecka. Przez tyle lat nigdy nie podpadł. Z natury jest spokojny. Został zaszczuty i był prowokowany. Trudno się dziwić, że coś odpowiedział, bo każdy, by tak zareagował – mówi jeden z sąsiadów.
– Bulwersujące jest to, że w tak prosty sposób można zniszczyć człowieka. Bez żadnych dowodów. Dla mnie pomówienie nie jest żadnym dowodem. Złożyłem zawiadomienie przeciwko pani Agnieszce, że ona w wyniku pomówienia doprowadziła do takiej sytuacji. Wprowadziła w błąd organy ścigania – mówi mec. Andrzej Dyks

– Czuję się, jak intruz. Nie wolno mi wchodzić do domu. Muszę meldować się na policji trzy razy na tydzień. A oni się cieszą – skarży się pan Jan.
Ojca żal też córce Annie Różańskiej.
– Włożył ciężką pracę w dom, żal mi go, że tak, go potraktowali. Ten człowiek na to nie zasłużył – uważa córka.
Prawo mówi, że przy rażącej niewdzięczności ze strony obdarowanych darczyńca może odwołać darowiznę.
– Chcę odwołać darowiznę i mieć spokój. Nie chce ich już znać. Już jest koniec – stwierdza pan Jan.
Pozew o odwołanie darowizny został już złożony do sądu.