Jak wygląda życie i praca w Bieszczadach. “Jest ciężko ale bardzo ciekawie”

A gdyby tak wszystko rzucić i wyjechać w Bieszczady? A co, jak jesteś policjantem w Bieszczadach? Łatwo na pewno nie jest, ale za to ciekawie.

Naszymi przewodnikami przez trzy bieszczadzkie powiaty są: dzielnicowy z Zespołu Prewencji w Czarnej starszy aspirant Marek Krawczyk, st. sierż. Magdalena Nieckula z Zespołu Prewencji w Stuposianach, dzielnicowy Posterunku Policji w Komańczy odszy aspirant Kamil Trzcinecki oraz dwaj dzielnicowi Posterunku Policji w Polańczyku – aspirant sztabowy Janusz Kozak i aspirant sztabowy  Artur Matuszewski. Ruszamy!

200 KILOMETRÓW DZIENNIE

Styczeń. Gdyby nie liczyć maszyn budowlanych na remontowanych drogach, to spokój i cisza. Zaczynamy od Czarnej.

– Zwykle służby mamy od siódmej do piętnastej, ale jak jest potrzeba, to dłużej – mówi Marek Krawczyk. – Jak jest dużo interwencji, to dyżurny Komendy Powiatowej Policji w Ustrzykach Dolnych wysyła patrol. Odległości tu są znaczne, przy sprawdzaniu kwarantanny robiliśmy po 200 km dziennie i lepiej. Czasami, by do kogoś dotrzeć, to najpierw trzeba jechać lasem, a potem jeszcze pieszo. W Krzywem mieszka jedna osoba. W jedną stronę półtorej godziny. Takich miejscowości zamieszkałych przez jedną czy dwie osoby jest więcej. Są też niezamieszkałe osady: Rosochata, Wola Sokołowska, Rosolin…  
Bieszczady przed ostatnią wojną były bardziej zaludnione niż teraz.

– Znam wszystkich ludzi, wiem, czego się spodziewać. Ale czasem znajdzie się ktoś, kto przez lata był dla nas niewidoczny.

Marek jest z tych stron. Mówi o historii, wciąż znajdowanych niewybuchach z pierwszej i drugiej wojny światowej, których policjanci pilnują godzinami, nim zjawią się saperzy, o tragediach w niedostępnych górach, cudzoziemcach nielegalnie przekraczających granicę, współpracy z ratownikami GOPR-u i funkcjonariuszami Straży Granicznej, ekologach wiszących na drzewach. O lasach i górach, które są zarazem piękne i zdradzieckie.

– Lubię zbierać grzyby, mam je pod domem, ale rzadko tam chodzę, bo są tam też niedźwiedzie. W samej Polanie jest ich czternaście, a do tego wilki. Jak tu idzie się w las, to trzeba się głośno zachowywać, by nie zaskoczyć misia.

Znowu spadł śnieg i złapał mróz. Dzielnicowy zamierza sprawdzić, jak sobie radzą mieszkańcy z jego terenu. Przede wszystkim ci, którzy mogą mieć kłopoty z przetrwaniem zimy w surowych warunkach. Bieszczadzkie zakapiory.

CELEBRYCI

Zakapior to potocznie zbój i oprych, ale w Bieszczadach zakapior oznacza coś innego. Raczej kogoś, kto żyje po swojemu, często w szałasie czy baraku. Kogoś, kto kiedyś wszystko porzucił, przestał gonić za pieniądzem i generalnie ma teraz wszystko w nosie. Ale bieszczadzki zakapior jednocześnie ma silną osobowość i coś magnetycznego, sprawiającego, że bez względu na wady i słabości cieszy się szacunkiem.

– To już nie są te same zakapiory, którymi były kiedyś, tylko celebryci. Taki Andrzej. Mieszka w baraku z własnej woli. Jedna z telewizji, robiąc serial o ludziach mieszkających w Bieszczadach, nakręciła o nim odcinek. Teraz odwiedzają go turyści. Zdrowy chłop, może pracować, ale przez całe życie nic z siebie nie dał.

Jego barak stoi otwarty na oścież. Dzielnicowy sprawdza wewnątrz, czy gdzieś między legowiskiem, ubraniem a jedzeniem nie leży zakapior. Żywy lub martwy. Nie ma. Po drugiej stronie kępy drzew mieszka jego brat, Zbyszek. Też żyje po swojemu, ale dba o porządek i czystość. Nie pije od trzech lat i jest z tego dumny.

W miejscowości Wydrne mieszkają kolejne zakapiory. Bracia – Józef i Andrzej. Kiedyś było ich czterech, zostało dwóch.

– Dzikusy. Jak chce się ich odwiedzić, to tylko z rana, bo potem popiją i stają się nerwowi. Nawet jak przeskrobią, to nie „panować” do nich, tylko mówić na ty. Język mają żywy, wiadomo, o co chodzi.

Zdążyliśmy chyba w ostatniej chwili. Bracia mają krowy, króliki i dłubią w drewnie. Rzeźby nawet ładne im wychodzą. Jezusa na krzyżu chcą nam sprzedać za flaszkę wódki, ale że nie mamy, to za 25 złotych.

Przejeżdżamy przez kolejne miejscowości. Młody mężczyzna idący poboczem nawet podnosi rękę na powitanie. Który z policjantów pracujący w mieście widział taki gest?

– Tu jak policjant sam sobie nie robi pod górkę, to ma spokój na służbie. Jak sąsiad sąsiadowi zrobi krzywdę, przyjeżdżam i mówię: „Masz trzy dni na naprawienie krzywdy. Macie się dogadać. Pies kurę zjadł, oddaj kurę”. Po co karać, jak można się dogadać. Do prostych ludzi trzeba dojść prostymi środkami. Ma być wilk syty i owca cała.

IDĄ WILKI

A wilki naprawdę są! Widzimy je na łące, jadąc radiowozem. Podchodzą pod stado koni. Dzielnicowy zatrzymuje się, co je płoszy. Policjant wie, czyje to pole i zwierzęta, i gdzie mieszka ich właściciel. Włącza „koguta”. Podjeżdża pod dom zdziwionego gospodarza. Ten słysząc, że wilki idą do koni, woła synową. Kobieta zarzuca na plecy kurtkę i pędzi na łąkę.

– Musiały dziurę w siatce zrobić – mówi wdzięczny za ostrzeżenie rolnik i ściska dłoń policjanta.

To, że zakapiory bez niepokoju przyjęły wizytę dzielnicowego, ktoś go pozdrowił czy mocnej uścisnął dłoń… na to policjant musi zapracować.

NIE TYLKO MĘSKI ŚWIAT

Przejmuje nas Magda Nieckula. Teraz jej Zespół Prewencji przytulił się do Strażnicy Granicznej w Stuposianach, bo siedziba Policji w Lutowiskach jest remontowana. Lutowiska to najbardziej na południe wysunięta gmina w Polsce, siódma według powierzchni, mająca jednocześnie najniższą gęstość zaludnienia, według danych z 2017 r. ledwie cztery osoby na kilometr kwadratowy.

– O Bieszczadach mówi się z jednej strony. Męskiej. Ale są i kobiety.

Magda świetnie sobie radzi. Jest policjantką, mamą, żoną i ma sześć koni.

– Tu nie da się udawać kogoś innego. Bieszczady weryfikują. „Rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady”. Dobry żart. Tu teraz ciągną ci, którzy mają pieniądze. Ale jak nie ma się na siebie pomysłu, kończy się piciem lub powrotem na stare śmieci.

Magda też jest stąd. Mąż pracował w lesie, był drwalem. Miał wypadek. W lasach podczas pracy jest ich wiele. Nimi też muszą zajmować się policjanci.

– Duży mamy teren. Ostatnia jest Beniowa, trzy godziny tam się idzie, a dojechać nie da rady. Tarnawa też daleko. Jak była kwarantanna, to trzeba było się nachodzić. Ale jak jest pogoda, to jest nagroda. Te widoki!

Dziś nie ma ich nawet z wieży widokowej w Mucznem. Dalej już tylko Tarnawa Niżna i kraniec świata, czyli granica z Ukrainą.

– Mam dużo pomocy prawnej, a jak jest interwencja, to jedna dziennie. Jeśli wypadek, to zazwyczaj poważny i wtedy zejdzie cały dzień. Tu nie ma rozrywek, tylko normalne życie. Ja je doceniam takie, jakie mam.

Zapada noc. Na drodze można spotkać żubra. Wracamy więc bardzo ostrożnie.

NA WYPALE

Ranek rozpoczynamy w Komańczy. Tu jest ciekawy skład osobowy Posterunku Policji, bo wszyscy funkcjonariusze kochają pszczoły i mają swoje pasieki.

– Jestem związany z Bieszczadami i nie widzę się poza nimi. Mnie ciągnie do lasu, w mieście bym się nie odnalazł – mówi Kamil Trzcinecki. Już kiedyś próbował. Pracował za granicą, dotarł nawet do Kanady, ale wrócił w Bieszczady i założył policyjny mundur.

Jedziemy w kierunku przejścia granicznego ze Słowacją.

– Współpracujemy ze Słowakami, mamy łączone służby. W Medzilaborcach jest ośrodek dla uchodźców. Często uciekają. Zdarza się, że na naszą stronę. Jeśli koledzy ze Straży Granicznej mają na oku podejrzany pojazd, a nie chcą się ujawniać, to dają nam znać, byśmy go dla nich sprawdzili.

Tu pojawienie się obcego szybko zostaje dostrzeżone ze względu na kradzieże w lesie.

– Drewna, paliwa i podzespołów do ciągników. One zazwyczaj stoją w lesie przez wiele tygodni i po pracy nikt ich nie pilnuje. Części do nich są drogie i stale ich brak.

Granica ze Słowacją – Kontrola przejścia granicznego w Raboszycach, bez uwag – melduje przez radiostację policjant. Ani żywej duszy.

Maniów. Z leśnej doliny, nisko nad czubkami drzew unosi się dym. Skręcamy sprawdzić, czy to wypalacze węgla drzewnego rozpoczęli swój sezon, czy może jest jakiś inny powód pojawienia się tego dymu. To jednak wypalacze. Jeden z nich na widok policyjnego radiowozu gwałtownie zmienia kierunek wędrówki i podbiega kilka kroków. Jednak po chwili rezygnuje z ucieczki i potrząsając głową, zwraca się do policjanta.

– Oj, myślałem, że to po mnie. Odruchowo tak wyszło. Ale nie ma przecież za co, prawda?

Prawda. Mężczyźnie od razu poprawia się humor. Mają tu 18 pieców, a ten, w którym właśnie teraz rozpala ogień, jest dopiero drugim. Nie czas na przymusowe wakacje. Wypalanie węgla drzewnego często było zajęciem zakapiorów. Kiedyś byli wśród nich ludzie wykształceni, którzy uciekli w Bieszczady od cywilizacji. Ale tamto pokolenie już się wykruszyło.

Kamil Trzcinecki jest Łemkiem. Kiedyś w Bieszczadach i Beskidzie Niskim mieszkało wielu Łemków, ale wojenne i powojenne wichury porozrzucały ich po świecie. Można za to wciąż spotkać ślady kultury Łemków i jednego policjanta.

RAMBO

W Łupkowie jest Zakład Karny. Choć podlega Służbie Więziennej, policjanci też mają tu co robić.

– Przychodzą do nas zlecenia z jednostek z całego kraju z prośbą o przedstawienie zarzutu, przesłuchanie w charakterze podejrzanego, w charakterze świadków czy też w sprawach o wykroczenia. Takich czynności w ciągu roku mamy bardzo dużo. Zazwyczaj są one pilne, bo prowadzącym sprawy zależy na czasie.

Prócz tych kilku setek osadzonych w Łupkowie, przestępców typowo kryminalnych na tym terenie nie ma. Choć rok temu trafił się taki jeden Rambo. Mieszkał w lesie, włamywał się do ambon, pasiek, szukał jedzenia. Ukradł broń myśliwską i czarnoprochową.

– Był uzbrojony i niebezpieczny. Na obszarze kilkudziesięciu kilometrów znajdowaliśmy miejsca, w których bytował. W środku zimy kopał sobie norki w śniegu, przykrywał folią dachową i tak trwał. Niesamowite. Przez rok nie udało się go zatrzymać, aż zrobiono wspólną akcję policjantów z KPP w Sanoku z udziałem funkcjonariuszy Straży Granicznej i SPKP z Rzeszowa i nas, z Polańczyka. Łącznie kilkadziesiąt osób. Strażnicy leśni dali nam znać, gdzie może być. Zaskoczyliśmy go, gdy spał zakopany w śniegu.

ZA SIÓDMYM BRODEM

Przed policyjnym radiowozem, choć jest terenowy, pojawia się spore wyzwanie. Pokonanie siedmiu brodów rzeki Osława. W jej zakolach jest kilka miejscowości i nie ma innego sposobu, by tam dotrzeć, nie przejeżdżając kilka razy przez wodę. Po rozległym korycie rzeki widać, że nie zawsze jest to bezpieczne, ale tym razem się udaje.

– Kiedyś przejeżdżaliśmy przez bród. Patrzymy, ktoś leży w wodzie. Gdzieś popił i chyba rzeką wracał do domu, by drogi nie zmylić. Był wyziębiony, ale gdybyśmy go nie zauważyli, pewnie następnego dnia mielibyśmy poważniejszą robotę.

Wyjeżdżamy z ostatniego brodu. Udało się bez wzywania pomocy. Zapada zmierzch.

KRÓLA JULIANA JUŻ NIE SPOTKAMY

Na Posterunku Policji w Polańczyku od samego rana jest co robić. Bardzo podniósł się poziom wody w Jeziorze Solińskim i pływający policyjny pomost wysunął się z metalowych wsporników, na których był osadzony. Zmienił nieco położenie i jest niebezpieczeństwo, że gdy woda wróci do poprzedniego poziomu, to wsporniki przebiją pomost. Dlatego kierownik Posterunku Policji starszy aspirant Rafał Nikulcza melduje przełożonym w KPP w Lesku o zagrożeniu, prowadzi gorącą telefoniczną rozmowę z wykonawcą przeprawy, jednocześnie wysyłając podwładnych, by obserwowali, co się dzieje z pomostem, i jeśli tylko będzie taka możliwość, ratowali go przed zniszczeniem.

Na wizyty posesyjne wyjeżdżamy z Januszem Kozakiem i Arturem Matuszewskim. Pierwszy ma 26 lat służby, drugi tylko o rok mniej. Na robocie w Bieszczadach zjedli zęby.

– Gdy w latach 90. rozpoczynałem służbę, były limity kilometrów na paliwo. 10–15 km na służbę, a tu rejon duży. Gdy jechaliśmy na interwencję, to potem komendant musiał podbijać, że przekroczyliśmy limit.

Nigdy nie było tak, żeby limit nie był przekroczony. Chyba że auto było w serwisie.

– Jeszcze kilkanaście lat temu były bójki w lokalach i na dyskotekach, i przypadki pobicia policjantów. Dyżurny ogłaszał wtedy alarm i ściągane były posiłki. Teraz są awantury o miejsca na parkingu, bo tych zawsze brak, a turystów coraz więcej.

Jedziemy nad jezioro. Na jachcie mieszka Piotr. Cały rok. Nadużywa alkoholu, więc policjanci sprawdzają, czy po pijaku nie wpadł do wody. Nie wybraliśmy się już do Króla Juliana. Znali go wszyscy, którzy pływali po Jeziorze Solińskim. Swoją samotnię miał na cyplu przy Drzewie Wisielca. Oryginał, często chodził nago. Gdy byliśmy tam latem, na widok policyjnej motorówki tylko podniósł zmęczony wzrok.

W styczniu przyszła wiadomość o jego śmierci. Będzie go brakować.

Jedziemy przez Myczków. W dole wsi mieszka pani Anna. Widząc policjantów w progu, chwyta się za głowę i woła:

– Drewno mi się kończy!

Poważna sprawa. Janusz dzwoni do pomocy społecznej. Do niedawna zakupy pani Annie robiła jej sąsiadka, ale zmarła, a jej syn nie dba nawet o siebie.

NIECH ŻYJĄ BIESZCZADY!

Nowy radiowóz dzielnie wspina się po drodze przez osady, które są tylko na mapach. Już wiem, że notatek, które robię teraz w samochodzie, raczej nie odczytam. Mijamy wypalarnię węgla drzewnego byłego policjanta z Leska. Szkoda, że go nie ma na wypale, bo skoro wybrał takie zajęcie na emeryturze, to jego historia musi być ciekawa.

Do grona bieszczadzkich zakapiorów sam siebie zalicza kolejny wypalacz, Zygmunt. Szczyci się, że mówią na niego Twardziel. Gawędziarz z niego okrutny, ale i wesoły. Czasami zatrzymują się u niego całe armie turystów, a czego wspólnie nie wypiją, to mu zostawią. Twardziel ma pod łóżkiem 60 piw i baterię innych alkoholi. Stara się być gościnny, więc nalewa kielicha policjantom. Odmawiają.

– Jak wam nie wolno, to ja wypiję za siebie i za was – mówi pogodnie. Alkohol po chwili już działa, bo mężczyzna wdrapuje się na swój piec do wypalania i krzyczy: – Niech żyją Bieszczady!

Dobrze, że przy tym nie spadł, bo nasz reportaż z Bieszczad miałby tragiczne zakończenie.