Wtargnął do domu i zaatakował 10‑miesięczne dziecko. „Widział demona”
Cichy i spokojny, tak znajomi mówią o 36-latku, który wtargnął do przypadkowego domu i zaatakował 10-miesięczne dziecko. Mężczyzna rzucał malcem o podłogę. W areszcie powiedział, że w dziecku dostrzegł demona. Justyna Bryś zajmowała się 10-miesięcznym synem. W domu była sama. Wyjątkowo nie zamknęła drzwi na klucz.
– Była godz. 10. Nagle usłyszałam dzwonek do drzwi i ktoś wbiegł do domu. Byłam przerażona. Najpierw myślałam, że coś się stało na drodze. Ale on powiedział, że zabije mi dziecko. Pobiegłam do drzwi, zaczęłam wołać o pomoc. Podskoczył i w jednej chwili zamknął drzwi. Drugą ręką rzucił Mikołajem o podłogę – relacjonuje pani Justyna.
Doszło do szamotaniny. Kobieta wyrwała dziecko z rąk mężczyzny.
– Klęczałam wtedy przy Mikołaju, nie był w stanie mi go wyszarpać, ale przydusił go nogą, jakby chciał go zmiażdżyć. Nie wiedziałam, czy syn żyje. Klęczałam nad nim i płakałam, a on wziął syna i rzucił go na ziemię. Widziałam tylko jak ciało Mikołaja leci bezwładnie – opowiada kobieta.
Po kilku minutach walki, matce w końcu udało się uciec z domu, kobieta z półprzytomnym chłopcem na rękach, pobiegła do sąsiadów. Tam udało się wezwać pomoc.
– W ciągu trzech minut wystartowaliśmy do miejscowości Kadłub w powiecie strzeleckim. W ciągu 12-15 minut byliśmy na miejscu – mówi Jarosław Kostyła, lekarz Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.
Rodzice Mikołaja byli przerażeni.
– Syn miał lekko uchylone oczka, cały czas postękiwał, jęczał. Był pokrwawiony, siny. Nie kontaktował – mówi Adam Bryś.
– Mąż widział, jak go wynosili na łóżku. Podłączony był respirator. Powiedział, że mu serce pękło – dodaje pani Justyna.
Mikołaj z licznymi obrażeniami zewnętrznymi i wewnętrznymi trafił na oddział intensywnej terapii, przez dwa dni był w śpiączce. Stan chłopca poprawił się. Ale to, co się wydarzyło spowodowało poważne konsekwencje.
– Mikołaj opóźnił się w rozwoju. Przestał raczkować – wskazuje matka chłopca.
Od razu po tragedii rodzice oraz sąsiedzi zaczęli się zastanawiać, kim jest mężczyzna, który zaatakował bezbronne dziecko.
Sprawcą okazał się 36-letni Waldemar Z. Mężczyzna pochodzi z miejscowości oddalonej o kilka kilometrów od miejsca tragedii. Jego rodzina nie chciała z nami rozmawiać. Dotarliśmy jednak do znajomych mężczyzny.
– Zawsze był spokojny i opanowany. Nigdy nie można było wyczuć u niego nerwów – podkreśla kolega Waldemara Z.
– Był cichy i spokojny. Nigdy w życiu nie zauważyłam go w sytuacji pobudzenia – dodaje znajoma mężczyzny, ale przyznaje, że ostatnio wydarzyło się coś niepokojącego: Rozmawiałam z nim dzień wcześniej[ przed tragedią – red.] telefonicznie, miałam wrażenie, jakbym rozmawiała z innym człowiekiem. Inaczej mówił, inaczej układał zdania. Na końcu tej rozmowy usłyszałam kilka brzydkich epitetów pod moim adresem. To mnie bardzo zaniepokoiło. Wystraszyłam się. Poinformowałam bliskie mu osoby, żeby zareagowały i pojechały do jego domu.
37-letni Waldemar Z. zaczął się dziwnie zachowywać na kilkanaście godzin przed tragicznym zdarzeniem. Wieczorem wrócił do domu, w nocy obudził rodziców, z którymi mieszkał i mówił „od rzeczy”. Po śniadaniu zaczął ubliżać najbliższej rodzinie, wtedy jego siostra zadzwoniła po policję. Mężczyzna uciekł przed przyjazdem funkcjonariuszy.
Po opuszczeniu domu Waldemar Z. zatrzymał pierwsze napotkane auto. Wsiadł do niego i kazał jechać. Kobiety, które jechały samochodem przestraszyły się mężczyzny. Po kilku kilometrach zatrzymały się. Wyszły z samochodu, wtedy też Waldemar Z. je zaatakował.
– One były poszarpane, przestraszone. Mówiły, że zaatakował je pan, którego zabrały. Mężczyzna uciekł do żółtego domu. Na to ja powiedziałam, że musimy tam pobiec, bo tam jest kobieta z dzieckiem. Panie zatrzymywały nas, nie chciały tam iść, mówiły, że on nas zabije – mówi Agnieszka Szopa, sąsiadka.
W toku śledztwa Waldemar Z. przyznał, że nie wie, dlaczego chciał zamordować małego Mikołaja oraz jego matkę.
– Zadawałam mu to pytanie kilka razy. Miałam możliwość spotkania się z nim w areszcie tymczasowym. Sam nie wiedział, czemu to zrobił. Mówi, że wielu rzeczy nie pamięta, ale ma przebłyski. Mówił, że w tym dziecku coś widział, że miał wyobrażenie, że jest w nim demon.
Sprawcę na miejscu tragedii ujął ojciec małego Mikołaja.
– Jak wszedłem to oprawca leżał na ziemi. Doskoczyłem do niego, przytrzymałem go, żeby nie rzucił się na mnie. Spytałem: „Co zrobiłeś?”. Powiedział, że zabił moje dziecko. Powtórzył to trzy, cztery razy i dodał, że żonę też zabije. Później zaczął krzyczeć, żebym go zabił. Miał kawałek różańca, zaczął mówić, coś o Bogu. Wymachiwał różańcem. Wziąłem go i wytargałem z domu i odrzuciłem – opowiada Adam Bryś.
Waldemar Z. usłyszał zarzut usiłowania zabójstwa dziecka i matki. Po pół roku śledztwo umorzono. Powodem tej decyzji była opinia biegłych psychiatrów, którzy stwierdzili, że jest chory psychicznie i w chwili zdarzenie był niepoczytalny.
– Waldemar interesował się rozwojem osobistym. Kupował dużo książek psychologicznych. Pasjonował się też sprzedażą i był bardzo dobrym sprzedawcą. Często jeździł na różne szkolenia, warsztaty, wyjazdy, gdzie się pracuje z drugim człowiekiem – opowiada jego znajoma.
W toku śledztwa Waldemar Z. przyznał, że już od roku czuł się źle. Słyszał czasem dziwne głosy, pokazywały mu się nierealne sylwetki. Nikomu jednak o tym nie mówił. W ciągu ostatnich miesięcy przed tragedią stał się bardzo religijny, codziennie wcześnie rano chodził do kościoła. To miało mu dawać ukojenie.
Ostatecznie, decyzją sądu mężczyzna ma trafić do zamkniętego zakładu psychiatrycznego.
– Mikołaj jest cały czas rehabilitowany u fizjoterapeuty i neurologa. W szpitalu powiedzieli, że jeśli chodzi o sprawy neurologiczne to nie jest prosta sprawa, że to może wyjść za pół roku, za rok, czy dwa trzy lata. Musimy być dobrej myśli – kwituje Adam Bryś.