Zmarł po zjedzeniu galarety. „Robiłam ją we własnej kuchni”
54-letni mężczyzna zmarł po zjedzeniu galarety, kupionej na miejscowym targu, dwie inne osoby trafiły do szpitala. Reporterka Uwagi! dotarła do małżeństwa, które bez wymaganych pozwoleń, produkowało i sprzedawało mięsne produkty.
(materiał reporterów programu “Uwaga”)
54-latek, który zjadł mięsną galaretę, bardzo szybko źle się poczuł. Pogotowie zabrało go do szpitala. Ale po dwóch godzinach mężczyzna zmarł. Dwie kobiety, które też kupiły galaretę, z objawami zatrucia, trafiły do szpitala. Wszyscy byli klientami małżeństwa, które od dawna sprzedawało swoje wyroby na targu w Nowej Dębie.
Udało nam się dotrzeć do sprzedawców. Zgodzili się na rozmowę z reporterką Uwagi! w kancelarii prawnika, który ich reprezentuje.
Czy małżeństwo czuje się odpowiedzialne za to, że trzy osoby trafiły do szpitala, a jedna z nich nie żyje?– Myślimy, że tak – przyznaje kobieta.
– W pewnym sensie na pewno tak – dodaje jej mąż.
Z relacji małżeństwa wynika, że w gospodarstwie było kilka świń. Hodowla nie była nigdzie zgłoszona.
Jak wyglądało samo przetwarzanie mięsa?– Galaretę produkowałam we własnej kuchni. W domu – mówi kobieta.
– Było jak w domu, chyba czysto – dodaje.Z relacji kobiety wynika, że małżeństwo w feralną sobotę sprzedało pięć porcji galarety.– Była w plastikowych pojemnikach. [Przygotowana – red.] w czwartek – zapewnia kobieta.
Sekcja zwłok mężczyzny, który zmarł po zjedzeniu galarety
Po tym, co się wydarzyło, służby ogłosiły alert, by nie spożywać mięsa z targu w Nowej Dębie, a sprzedawcy bardzo szybko zostali zatrzymani i doprowadzeni do prokuratury. Przyznali się do winy, jednak odmówili składania zeznań. Dostali dozór policyjny.
Do badań trafiło 20 kg wyrobów zabezpieczonych w ich domu. Została też zlecona sekcja zwłok 54-latka.
Co według małżeństwa było nie tak w galarecie?– Nie wiem, być może żelatyna. Nie mam pojęcia. Jakbym wiedziała, to bym tego nie zrobiła – stwierdza kobieta. – Niewykluczone, że skażona była żelatyna, ale tak naprawdę nie wiemy, co było źródłem zakażenia – podkreśla prokurator Andrzej Dubiel. I dodaje: – Warunki sanitarne, w których podejrzani produkowali wyroby mięsne, były fatalne. Było tam brudno. Stoły i narzędzia nie były dezynfekowane. Były to narzędzia stare, często zardzewiałe. Warunki urągały podstawowym zasadom higieny.
„Mieli dużo klientów”
Małżeństwo, choć handlowało wyrobami mięsnymi, działało w szarej strefie. Ubój zwierząt odbywał się nie w rzeźni, a na ich posesji. Mięsa, z którego powstawały wędliny i galarety, nikt nie kontrolował.
– Mieli dużo klientów. O 11-12 przeważnie jechali już do domu – słyszymy.Na targowiskach sprzedaż swojskiej wędliny jest normą. Towar taki musi jednak mieć etykietę z nadanym numerem weterynaryjnym gospodarstwa, adresem wytwórcy i składem produktu. Targowiska powinny być kontrolowane przez sanepid. Jak było w tym wypadku?
– Mieszkam tu od lat i nie widziałam kontroli sanepidu – słyszymy od jednej z mieszkanek.
– Rodzinom możemy współczuć i przeprosić, że tak się stało. Przepraszam, bo to nie było umyślne – mówi mąż kobiety.
Małżeństwo usłyszało już prokuratorskie zarzuty narażenia na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia albo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Dotychczasowe wyniki sekcji zwłok 54-latka, nie dały jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o przyczynę śmierci mężczyzny. Zlecono wykonanie badań toksykologicznych.
Dwie kobiety, które zatruły się galaretą wracają już do zdrowia, wczoraj wyszły ze szpitala.