Liczyli na dotacje unijne, stracili własne oszczędności
Liczyli, że dotacje unijne pozwolą rozkręcić im biznes. Napisanie wniosku powierzyli „profesjonalnej” firmie. Nie tylko nie dostali unijnych pieniędzy, ale stracili też własne oszczędności. – Firma działa dalej, ulotki rozdawane są pod urzędem pracy, a prokuratura znajduje się 30 metrów obok niej – mówi Tomasz Fijałek. Prowadzona przez małżeństwo Monikę i Jacka K. firma działa w Warszawie. Reklamuje się, jako profesjonalny partner pomagający niewielkim przedsiębiorstwom w sporządzaniu wniosków o dotacje z Unii Europejskiej.
Wśród setek klientów firmy znalazł się m.in. pan Marcin, który uruchamiał wymarzony warsztat samochodowy.
– Znalazłem ich ulotkę w urzędzie pracy. Zadzwoniłem, odebrała przesympatyczna kobieta. Podczas wizyty dowiedziałem się, że jest fajny program dofinansowujący rozwój takich warsztatów jak mój. Zapłaciłem 4920 zł – przyznaje Marcin Kamiński, właściciel warsztatu samochodowego.
Z usług tej samej firmy skorzystała też Katarzyna Skiba.
– Zajmowałam się serwisem sprzątającym i chciałam poszerzyć działalność o otwarcie sali zabaw dla maluchów. Dowiedziałam się, że można zdobyć dotacje unijne, ale trzeba było napisać kolejny wniosek. Zapłaciłam 8600 zł.
Z kolei Marek Dziewit, właściciel firmy parkieciarskiej chciał zdobyć dotację na zakup maszyn.
– Trafiłem do K. Ona była bardzo przekonująca, były dyplomy na ścianach. Pani K. zapewniała mnie, że wszystkie dotacje realizowane są w 100%. Zapłaciłem 4920 zł.
Szybko okazało się, że dotacji nie będzie.
– Pojechaliśmy do funduszu pożyczkowego, po pokazaniu tego wniosku wyśmiali nas. Potem zwróciliśmy się do innego biura, które świadczy podobne usługi. Dostaliśmy kolejny kubeł zimnej wody, bo powiedzieli, że to wszystko są brednie. Że na warsztat nie ma w ogóle takich dofinansowań. Musi być jakaś nowoczesna myśl technologiczna. A w warsztacie samochodowym ciężko znaleźć jakąś innowacyjną technologię – przyznaje Kamiński.
– Walczyliśmy, żeby wpisać ten wniosek w system, ale się nie udawało. W naszym wniosku było z 15 błędów – mówi Dziewit.
Gdy oburzeni klienci wracali do firmy państwa K., licząc na zwrot pieniędzy, czekał ich kolejny zawód.
– Maile, telefony, smsy, wizyta u niego w biurze. To nie przynosiło żadnych rezultatów – mówi Katarzyna Skiba.
– Na maila dostaliśmy pismo kopiuj-wklej, które wysyłają do wszystkich oszukanych. Nie oddali ani złotówki – dodaje Kamiński.
Tomasz Fijałek, jako pierwszy skrzyknął przez internet część oszukanych klientów i wraz z nimi próbował wywrzeć presję na prowadzące firmę małżeństwo.
– Kolega ze szwagrem złożyli wniosek o dofinansowanie, każdy wpłacił po 4 tys. zł. W piątek dokonali płatności. W poniedziałek dowiedzieli się, że firma jest jednym, wielkim oszustwem – opowiada.
Zawiedzeni klienci spotkali się na parkingu pod firmą.
– Jak nas zobaczyli, było jedno wielkie zdziwienie, zamknęli się w samochodzie, próbowali odjechać, ale zastawiliśmy ich i wezwaliśmy policję. Poinformowali nas o prawach, a tamci państwo bezkarnie odjechali – mówi Fijałek.
Choć oburzeni klienci składali doniesienia, że padli ofiarą wyłudzeń, prokuratura umarzała śledztwa twierdząc, że do oszustwa nie doszło, bo korzystający z usług państwa K. podpisali umowę, w której nie ma zapisu o zwrocie pieniędzy w razie niepowodzenia starań o dotacje.
Tymczasem Tomasz Fijałek odkrył, że w sądzie trwa proces przeciwko Jackowi K., w którym ta sama prokuratura oskarżyła go za wcześniejsze oszustwa.
– Oskarżony wystąpił już na pierwszej rozprawie o dobrowolne poddanie się każe. Na końcu rozprawy podniosłem dłoń, zapytałem, dlaczego sąd godzi się na taki wyrok, skoro ten pan ciągle oszukuje ludzi. Prowadzone są kolejne dochodzenia, a sąd nie zakazuje mu dalszej działalności. Sędzia ograniczyła się do tego, że zapytała pana K., czy prowadzi się wobec niego jakieś postępowanie. Pan K. powiedział, że dostał wezwanie na komendę w charakterze świadka. Oskarżony był o te same czyny – zwraca uwagę Fijałek.
Po złożeniu przez klientów firmy państwa K. zażaleń na umorzenia śledztw, sąd potwierdził ich racje i nakazał prokuraturze ponowne, wnikliwe zbadanie sprawy. Podkreślił, że oszukanych przez firmę państwa K. jest więcej osób i, że przed zapłatą wynagrodzenia nie mieli możliwości sprawdzenia, czy wnioski o dotacje przygotowano poprawnie. Wytknął też, że wcześniej ta sama prokuratura oskarżyła Jacka K. za podobne oszustwa.
– Faktycznie pojawiały się takie decyzje. Okazało się, że były niezasadne, sąd je uchylił. My w żaden sposób nie kwestionujemy postanowień sądu. Jak sąd uchylił te decyzje prokurator przystąpił do czynności i poszerzył materiał dowodowy – mówi Łukasz Łapczyński z Prokuratury Okręgowej w Warszawie.
Tymczasem firma doradcza działa nadal. Udając klientów zainteresowanych jej ofertą, bez trudu umówiliśmy się na spotkanie z Moniką K.
– Firma działa, ulotki rozdawane są pod urzędem pracy, a prokuratura znajduje się 30 metrów dalej. Działają pod nosem prokuratury i zarabiają dużo pieniędzy – wskazuje Fijałek.
Choć prokurator w końcu zdecydował się na postawienie Jackowi K. zarzutów popełnienia kolejnych przestępstw, śledztwo zawieszono. Powodem była długotrwała choroba podejrzanego.
– Przedłożył zwolnienie lekarskie od uprawionego lekarza sądowego i gdyby dochodziło do przedkładania kolejnych zwolnień lekarskich, które budziłyby wątpliwości, prokurator przystąpi do ich weryfikacji. Na tę chwilę zwolnienie lekarskie uniemożliwia wykonywanie czynności procesowych. Na tym etapie prokurator nie ma możliwości zastosowania środków zapobiegawczych, takich jak zakaz prowadzenia działalności – mówi Łukasz Łapczyński.