PolskaMiała wyprowadzić psy znajomej. Zginęła w wybuchu poznańskiej kamienicy

Miała wyprowadzić psy znajomej. Zginęła w wybuchu poznańskiej kamienicy

Magda Jóźwiak osierociła dwie córki, jej mąż leży poparzony w szpitalu. W kamienicy na poznańskim Dębcu pojawili się przypadkiem, na chwilę, żeby wyprowadzić psy znajomej. Wtedy nastąpił wybuch.  Wybuch gazu w poznańskiej kamienicy spowodował śmierć pięciu osób, a ranił ponad 20. Eksplozja nie była przypadkiem. Jej celem mogło być zatarcie śladów okrutnej zbrodni dokonanej w mieszkaniu na pierwszym piętrze. 

Miała wyprowadzić psy znajomej. Zginęła w wybuchu poznańskiej kamienicy

Tomasz J. miał zabić swoją żonę, a potem okrutnie okaleczyć jej ciało. Miał dokonać tego na kilka godzin przed wylotem Beaty J. do Anglii, gdzie kobieta chciała na nowo ułożyć życie.

Magda i Robert Jóźwiakowie nie mieszkali w feralnej kamienicy. Znaleźli się w niej przypadkowo.
– To miało być tylko pięć minut. Wyprowadzić psy i jechać normalnie do pracy – opowiada ich córka Joanna Jóźwiak. To właśnie ona została poproszona o wyprowadzenie psów przez Beatę J.

– Pani Beata miała wyjechać w nocy, z soboty na niedzielę. W niedzielę mieszkanie miało być puste. Ktoś miał wyjść z tymi psami. Mama, rano powiedziała, że nie muszę wstawać, żebym spała dalej, że ona przed pracą pojedzie. I tylko wyprowadzi te psy. I, że wróci z pracy i zawiezie mnie tam wieczorem – opowiada zrozpaczona córka.

Dziewczyna nie od razu dowiedziała się, co się stało z jej rodzicami. Dopiero po pewnym czasie, okazało się, że jej ojciec leży poparzony w szpitalu.

– To był szok, jak go zobaczyłam. Leżał taki… Był bardzo spokojny, pewnie był na lekach. Pierwsze pytanie, to gdzie jest mama? Powiedziałam mu, że mamy nie mogę znaleźć. Chodziłam, z ciocią po szpitalach, żeby ją znaleźć – relacjonuje.

Najgorsze było oczekiwanie. – Od policji niczego się nie dowiedziałam. Musieliśmy samemu dzwonić, pytać. Było zero zainteresowania. Nie dowiedzieliśmy się nic – zaznacza.

– W środę wieczorem przyjechała do nas pani z policji. Powiedziała, że przywiezie zdjęcie ubrań i biżuterii. Jak zobaczyłam obrączkę mamy, z datą ślubu to wiedziałam, że to są mamy rzeczy. Miała jeszcze na sobie mój sweter – mówi. I przyznaje. – Wtedy płomień nadziei kompletnie zgasł.
Moment wybuchu

Pan Robert niedzielny poranek pamięta do momentu, kiedy pociągnął za klamkę drzwi Beaty J. On też był w kamienicy przypadkiem.

– Mama poszła do góry sama i nie mogła otworzyć drzwi, więc zadzwoniła po tatę. Tata powiedział: ok, pójdę ci pomóc z tymi drzwiami. Wszedł na pierwsze piętro i próbował te drzwi otworzyć. Pamięta tylko, że nie mógł wsadzić kluczyka. Gdyby nie dowiedział się wcześniej, że kluczyk ciężko wchodzi to, by odpuścił i pojechaliby do pracy. Ale próbował i próbował. Pamięta tylko, jak trzymał za klamkę i obudził się przy ratowniku – opowiada Joanna.

Kiedy Robert Jóźwiak się ocknął, leżał 20-30 metrów za kamienicą. Nie wie, czy wyrzuciła go siła wybuchu, czy ktoś go przeniósł.

Magda i Robert Jóźwiakowie byli małżeństwem od kilkunastu lat. Wychowywali dwie córki. Jedna z nich ma 11 lat. Utrzymywali się z handlu na jednym z poznańskich targowisk.
Rodzinę Jóźwiaków łączyła miłość do gór i sportu.

– Mama była wielkim kibicem Lecha. Nie ważne, czy był mróz i tak jechała na mecz. Siedziała pod kocem. Zawsze była ze swoją drużyną – zaznacza córka. – Zawsze służyła pomocą – mówią przyjaciele o pani Magdzie.

– Roberta znam od dziecka. Magdę jakieś 26 lat. Pamiętam, jak się poznali, spotykali, jak wzięli ślub, jak się dzieci urodziły. Magda zawsze była taką osobą, że jak ktoś o coś poprosił, to zawsze to zrobiła. Zawsze służyła pomocą, wstałaby o godz. 24. Ktoś zadzwonił o wyprowadzenie psów, powiedziała dobrze. Chociaż to nie były chyba takie przyjaciółki – wskazuje Jacek Kowalczykowski, przyjaciel rodziny.

Beata J. na parterze kamienicy w której mieszkała prowadziła mały salon kosmetyczny.
– To nie była bliska koleżanka, ani przyjaciółka. To była znajoma, do której moja mama przyjeżdżała na paznokcie. Widziała ją dwa razy w miesiącu. Nie miały super kontaktu ze sobą – dodaje Joanna Jóźwiak.

Motywem działań domniemanego sprawcy wybuchu mogły być problemy małżeńskie. To rozpadało się od dawna. Beata J. podejrzewała męża, że kierując w styczniu autem celowo spowodował wypadek, w którym ciężko ranny został ich nastoletni syn.

– Po wypadku syna stwierdziła, że on mógł to zrobić. Ona z tego, co wiem od mamy, chciała ułożyć sobie życie z kimś innym. Widziałam ją 3 marca. Była szczęśliwa, że może jechać do tego faceta. Tak się cieszyła, że zajmę się psami, dziękowała. W życiu bym nie powiedziała, że on może coś takiego zrobić, bo go tam w ogóle nie miało być – zaznacza Joanna Jóźwiak.

Joanna, jej siostra i przyjaciele rodziny Jóźwiaków czekają na powrót pana Roberta do zdrowia.
– To jest wielki cud, że przeżył. Jakby nie przeżył, to nie wyobrażam sobie dzieci, jakby zostały same. Mam nadzieję, że za jakiś czas dojdzie do siebie i będzie mógł nad wszystkim zapanować – mówi Kowalczykowski.

Jednak nadal nie wiadomo, kiedy pan Robert opuści szpital. Dlatego jego córki potrzebują pomocy. – Są potrzebne środki do życia, do normalnego funkcjonowania. Jak wyjdzie z tego szpitala to nie wiadomo, kiedy pójdzie do pracy. Na pewno pierwsze miesiące będą trudne dla nich. Jest potrzebna pomoc – zaznacza Kowalczykowski. I dodaje. – Asia nie jest w stanie utrzymać rodziny. Tata będzie wymagał opieki.

– Życie płynie dalej. Muszę żyć dla tej małej. Muszę zrobić wszystko, by w przyszłości, jak najmniej brakowało jej mamy. Zrobię wszystko, żeby mama była z nas dumna. Wiem, że nigdy mamy nie zastąpię, ale będę się starać. Zawsze mówiła, że jeśli jej się coś stanie to mam się małą zająć – mówi Joanna Jóźwiak.

Osoby, które chcą pomóc Jóźwiakom, mogą skontaktować się z redakcją Uwagi!

Wybrane dla Ciebie