Odkręciły gaz i uciekły. Po wybuchu ukrywały się w szałasie

Uszczelniły mieszkanie, odkręciły gaz i uciekły do lasu. Kim są 77-letnia Danuta P. i jej 53-letnia córka Monika, które naraziły na śmierć sąsiadów, mieszkańców jednego z wieżowców w Zielonej Górze?
Był wieczór, środek tygodnia. Nagle blokiem przy ulicy Wyszyńskiego wstrząsnęła eksplozja. Mieszkańcy zaczęli w panice wybiegać przed blok. Płonęło mieszkanie na drugim piętrze.

Siedzieliśmy na kanapie, oglądałam telewizję. W pewnym momencie usłyszeliśmy huk. Zobaczyłam, że nie ma jednego balkonów, że wszystko wisi na drzewach – mówi Sylwia Roczniak, jedna z mieszkanek

– Miałam wrażenie jakby budynek podskoczył – dodaje inny mieszkaniec.

Mieszkanie, w którym doszło do wybuchu gazu, spłonęło doszczętnie. Balkon został urwany. Siła eksplozji wyrwała drzwi w kilku mieszkaniach, uszkodziła windy. Na klatce schodowej okna wyleciały wraz z framugami. Dwóch mężczyzn, którzy usiłowali gasić pożar, niegroźnie podtruło się dymem, jedna osoba zasłabła, jedno dziecko miało atak paniki. Mieszkanie, w którym wybuchł gaz, było puste.

Okazało się, że eksplozja nie była przypadkowa. Policja ustaliła, że za wybuchem mogą stać dwie lokatorki spalonego mieszkania: 77-letnia Danuta P. i jej 53-letnia córka Monika. Po eksplozji zniknęły i nie było z nimi żadnego kontaktu.

– Żeby to było normalne rozszczelnienie, gaz, by eksplodował… Ale to był jawny zamach, prawie akt terrorystyczny. To było otwarcie kurków, zamknięcie drzwi, machanie do ludzi: ”Do widzenia. Żegnajcie” – mówi Tomasz Nowicki, jeden z mieszkańców bloku.

Kobiety mieszkały same, rzadko wychodziły, nie przyjmowały gości. Kiedyś Monika P. studiowała psychologię. Później pracowała w Warszawie, prawdopodobnie w telewizji kablowej. Kilkanaście lat temu wróciła do mieszkania matki, nie pracowała, nie pobierała też żadnych świadczeń.

– Zaczęło się właśnie wtedy, kiedy jej córka wróciła z Warszawy. Zaczęło się nagrywanie, podsłuchiwanie. Któregoś razu, jak schodziłam ze schodów to mnie popchnęła. Innym razem, jak szłam do kościoła, to mnie wyzwała od najgorszych – mówi Teresa Herman.

Kobiety miały ubliżać także innej sąsiadce i jej dzieciom. – Wyzywała dzieci od bachorów. Mieliśmy wrażenie, że ona cały czas soi przy judaszu. Mam niepełnosprawną córkę. Miałam taką sytuację, że wychodziłam z nią na rehabilitację. Sąsiadka wyszła z mieszkania i powiedziała: „Pokaż mi tego potworka”. Później się to nasiliło, wyzywała nas okrutnie, pisała donosy na mojego męża do pracy i różnych instytucji. Z biegiem czasu zaczęły razem to robić – mówi Sylwia Roczniak.

– Zimą chodziły i rozszczelniały okna wychładzając budynek. Drzwi podpierały kamieniami. Bo jej śmierdziało, bo cały czas ją czymś truliśmy – mówi Tomasz Rzeczkowski.

– Potrafiła stać i czekać na sąsiadów licząc na jakąś prowokację – dodaje Martyna Gudwiłowicz.

Pani Roczniak prowadziła na prośbę policji zeszyt, w którym zapisywała zdarzenia, do których miało dochodzić z sąsiadką. „Wracając z występów w przedszkolu u syna wykrzykiwała mi na korytarzu, że spłonę w tej chacie”, czytamy we wpisie z 2017 roku.

– Kilka razy mówiła, że wylecę stąd. Myślałam, że chce mnie wkurzyć, że liczy na to, że wystraszy mnie psychicznie i się wyprowadzę – mówi Roczniak.

Liczne postępowania w sprawie uciążliwych sąsiadek prowadziła zarówno policja, jak i prokuratura. Kobiety, kilka razy były karane za wykroczenia.

Od 2017 roku toczyło się postępowanie w sprawie gróźb karalnych, kierowanych w stosunku do pani Sylwii Roczniak. Monika P. przebywała niedawno na wniosek prokuratury na obserwacji psychiatrycznej. Biegli stwierdzili, że jest niepoczytalna, zwrócili także uwagę na to, że może być niebezpieczna dla otoczenia i powinna być leczona. Decyzja sądu w tej sprawie miała zapaść pod koniec lipca.

– W dniu spowodowania tego wybuchu, albo dzień wcześniej Monika P. telefonicznie kontaktowała się ze swoją siostrą, albo z innym członkiem rodziny. Miała stwierdzić, że ma obawy, że zostanie zamknięta w zakładzie psychiatrycznym. Miała stwierdzić, że osobie coś zrobi, że tego tak nie zostawi. W momencie kiedy dostała opinię zaczęła narastać w niej agresja – mówi Zbigniew Fąfera, z Prokuratury Okręgowej w Zielonej Górze.

Czy 53-latka i jej 77-letnia matka, chciały skrzywdzić panią Sylwię i jej rodzinę? Czy ich celem byli też inni sąsiedzi? Przez kilka dni po wybuchu kobiety ukrywały się w szałasie w lesie.

– Jedna z pań przyznała się, tak przynajmniej wynika z kontekstu jej wyjaśnień. Z kolei jej córka, nie przyznała się do popełnienia tego czynu. Jej wyjaśnienia były lekko niezrozumiałe – przyznaje prokurator Zbigniew Fąfera.

Dlaczego sprawy Danuty P. i Moniki P. dotyczące sąsiadów nie zostały powiązane? – Te różne sprawy, prowadziło je chyba trzech prokuratorów. Każdy z nich zapoznając się z daną sprawą trafiał na materiał rozmyty. Z jednej strony były zeznania pokrzywdzonych, występowały one w zderzeniu, z czasami logicznymi zeznaniami Moniki P. Nie można było zweryfikować tych informacji. Musiały być na tamten czas brane przez prokuratora, jako obiektywna relacja strony przeciwnej – tłumaczy prokurator Fąfera.

– Jak można poświęcić własnościowe mieszkanie, nie mieć, gdzie mieszkać, tylko po to, żeby zabić parę znienawidzonych, Bogu winnych sąsiadów? – dziwi się Tomasz Nowicki.

Monika P. przebywa na oddziale psychiatrycznym przy areszcie. Jej matka została aresztowana i będzie badana pod kątem choroby psychicznej. Jak twierdzi prokuratura, jest wysoce prawdopodobne, że obie kobiety są niepoczytalne, co oznacza, że trafią na przymusowe leczenie. O tym, czy kiedykolwiek zostaną wypuszczone, będzie decydował sąd.